Potrzebujesz pomocy związanej z prawem budowlanym?    

Posłuchaj opowieści prawdziwej. Historia ta toczyła się w latach 2008 – 2011, w Kilkunastotysięcznym Mieście w Wielkopolsce. To historia o urzędnikach, którzy przez wiele miesięcy wykazywali się brakiem rzetelności, rzeczowości i brakiem woli do współpracy.

Posłuchaj, w jakiej sytuacji był inwestor – Piotr – gdy trafił do mojej pracowni. Sama opatrzność musiała skierować go pod mój adres, gdyż znajdował się w poważnych kłopotach. Wpędziła go w tarapaty stara jak rzymski architekt Witruwiusz


ignorantia iuris.

Nieznajomość prawa szkodzi bowiem, a oto, jak zaszkodziła Piotrowi.
Piotr, doświadczony w biznesie, ale nie w prawie budowlanym, postanowił zainwestować w działkę w centrum Kilkunastotysięcznego Miasta i wybudować na niej trzypiętrowy biurowiec. W 2008 r. złożył wniosek o pozwolenie na budowę w Starostwie Powiatowym. Starosta wezwał Piotra do uzupełnienia dokumentów.

Już wtedy Pan Piotr powinien był zwrócić się do mnie.  

Starosta domagał się od Piotra dokumentacji, o której większość powinien wystąpić we własnym imieniu. Nieświadomy tego Piotr udał się do Prezydenta Miasta. Do Konserwatora Zabytków. Do Nadzoru Budowlanego. Skompletował dokumenty, o które upominał się Starosta, i dostarczył je do tegoż.

I tu historia powinna się zakończyć, jednakże…  

Niespodziewanie, prawie 80 dni po złożeniu wniosku o pozwolenie na budowę, Piotr otrzymał decyzję odmowną. Starosta stwierdził, że w sprawie Piotra widzi ciemność i niejasność.

I w istocie, była tam ona, owa ciemność.  

W każdej historii musi pojawić się w końcu czarny charakter. Ten - dajmy mu na imię Edek, a na prawdziwe imię spuśćmy zasłonę milczenia – był sąsiadem Piotra, prowadzącym podobną działalność gospodarczą. W Kilkunastotysięcznym Mieście nie było dość miejsca dla dwóch biznesmenów prowadzących wynajem pomieszczeń biurowych. Tak przynajmniej uważał Edek i usilnie próbował przekonać o tym Starostę. O tym jednak Piotr nie wiedział. Odwołał się od decyzji Starosty, a Wojewoda Województwa Wielkopolskiego uchylił decyzję Starosty Powiatowego i przekazał ją do ponownego rozpoznania.

Sprawa wróciła do Starostwa Powiatowego.  

Piotr rozpoczął swój Dzień Świstaka. Starosta ponownie nakazał uzupełnienie dokumentów. Piotr ponownie wędrował niczym zbłąkany Odys - od urzędu do urzędu. I zdawałoby się, że w końcu dotrze do swej Itaki, gdyż tym razem Starosta wydał decyzję pozytywną, a Wojewoda Wielkopolski podtrzymał ją. Ucieszony Piotr udał się do banku po pierwszą część kredytu na rozpoczęcie robót. I w tym momencie popełnił błąd –

nie rozpoczął od razu budowy.  

Nie wiedział, że rozpoczął długą, męczącą wojnę podjazdową na kilku frontach. Tymczasem bowiem Edek wynajął radcę prawnego i zaskarżył decyzję Wojewody do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Poznaniu. Od tego momentu, jak u Hitchcocka, było już tylko gorzej.

było już tylko gorzej.  

Oszczędzę Wam długiego niczym homerycki spis okrętów opowiadania o perypetiach sądowo-prawniczych. O tym, jak Piotr musiał zacząć spłacać kredyt na budowę, na którą wciąż nie miał pozwolenia, bo sprawa, dzięki staraniom Edka, wędrowała od Annasza w Starostwie do Kajfasza w Naczelnym Sądzie Administracyjnym i z powrotem. O próżnych zmaganiach miejscowego radcy prawnego, który, chcąc pomóc Piotrowi, bez efektu skruszył kopię o fatalnie opracowany plan miejscowy. O dantejskich sesjach Rady Miasta i dziennikarzach ustawiających się pod drzwiami Piotra w poszukiwaniu pikantnej historii do lokalnych gazet. Nie znieślibyście czytania o żenującej pracy urzędników Starostwa i wypierającej się wszelkiej odpowiedzialności postawie Wojewody, tak samo i Piotr nie zniósł w tym uczestniczenia. Uciekając przed nieistniejącą wciąż, a już walącą mu się na głowę budową, Piotr wyjechał na wakacje i tam, pod wpływem emocji,

zadzwonił do mojej pracowni. 

Było to w chwili, kiedy urzędnicy Starostwa usiedli do inwestycji Piotra i po raz czwarty mieli w jej sprawie wydać decyzję. Pierwsze, co zrobiłam po zapoznaniu się ze sprawą Piotra, to wycieczka do Kilkunastotysięcznego Miasta. Spotkałam się z urzędnikami osobiście. Zwróciłam ich uwagę na wskazówki sądów administracyjnych, które jasno precyzowały, jakie kroki powinni podjąć. Nie omieszkałam wspomnieć o możliwym odszkodowaniu dla Piotra, który popadł w poważne kłopoty z powodu niekompetencji urzędników od początku działających z rażącym naruszeniem prawa. I tak oto – jak za dotknięciem magicznej różdżki – doszliśmy do porozumienia. Ja zostałam konsultantką Starostwa do opisywanej sprawy,

Starostwo zaś zaczęło działać – sprawnie! 

W obawie przed nagłym przewietrzeniem kasy własnej urzędników, Starostwo samo wystąpiło do Konserwatora Zabytków, Nadzoru Budowlanego i Prezydenta Kilkunastotysięcznego Miasta o wskazane przez Sądy Administracyjne uzgodnienia i opinie. A co ważniejsze, postanowiło samo zinterpretować dwa wątpliwe zapisy planu miejscowego na korzyść Piotra według wskazań obu Sądów Administracyjnych. W połowie 2011 r. Piotr w końcu uzyskał pozwolenie na budowę. I nie przeszkodziły mu kolejne odwołania i skargi Edka – a ten odwoływał i skarżył nadal z zapamiętaniem godnym lepszej sprawy. Piotr rozpoczął budowę. A następnie budowę ukończył. A teraz budynek stoi i zarabia na siebie. I szkoda tylko nerwów i stresu, których Piotr oszczędziłby sobie, gdyby trafił do mojej pracowni 2 lata wcześniej.

Czy domyślasz się, co jest na zdjęciu powyżej?   

Na zdjęciu widać część pudełka po zapałkach, zawieszoną na nitce w otwartym oknie. Zawiesiłam ją w maju 2003 roku, po czym zrobiłam zdjęcie moim pierwszym, po dziś ukochanym aparatem cyfrowym, który kupiłam kilka dni wcześniej. Wyglądałam wtedy tak:

jak widzi koń

Nazywam się Anna Skowronek –Jaskuła 

Skowronkiem byłam, ale odkąd podjęłam pewną ważną decyzją życiową, jestem Anną Skowronek-Jaskułą. Odkąd zaś ponad 15 lat temu odkryłam i zaczęłam realizować swoją największą życiową pasję – jestem architektem. Nazwisko, jak szlachectwo – zobowiązuje. Kiedy architektka ma nie jedno, a wręcz dwa ptasie nazwiska, jej myśl musi być lotna, a projekty lekkie, przestrzenne i pozwalające rozwinąć skrzydła wyobraźni. Nie trwóżcie się jednak, nie projektuję szklanych domów. Zdobyłam konkretne, solidne wykształcenie podczas studiów na Politechnice Poznańskiej w latach 1998-2003 z rocznym stypendium w Stutgarcie. To właśnie w Stuttgarcie kupiłam ten obdarzony sentymentem aparat cyfrowy i zaczęłam robić zdjęcia.

A było komu zdjęcia robić!  

Bo na przykład po drugiej stronie domu, w którym mieszkałam, stał słynny dom słynnego architekta Wernera Sobka. A w słynnym basenie przy słynnym domu stacjonowała Gęś. Gęś była z natury swej filozofem – zażywała basenowej kąpieli z epikurejskim zapałem, przyglądała się światu z godną Arystotelesa żywą ciekawością, zaś moje fotograficzne podchody przyjmowała ze stoickim spokojem. Sami zobaczcie:

panorama miasta

Za gęsią widzicie panoramę Stuttgartu –



miasta, które jest żywą inspiracją dla początkującego architekta 

Inspiracją było dla mnie od skali mikro – jak dziób tego ptaka – po skalę całego miasta, solidnie osadzonego na terenie o kształcie wielkiej misy. Usytuowane w dole centrum jest od góry otoczone osiedlami mieszkaniowymi i winnicami, które rozsiadły się na okolicznych wzgórzach. Ta wielka, żywa misa pełna jest naprawdę pięknych budynków. Budynków zbudowanych z klasą, finezją i dbałością o każdy szczegół, aż po dziób gęsi.
To właśnie w Stuttgarcie zawiesiłam w oknie pudełko po zapałkach, a po nim także inne rzeczy. Na przykład to:

architektura otoczenia

Co to jest za warzywo? To fenkuł, czyli koper włoski.



Jedliście kiedyś fenkuła? Naprawdę warto  

Fenkuł jest piękny. I zdrowy. I wielofunkcyjny. Można go jeść na surowo. Można stosować fenkuła jako przyprawę. Można fenkuła dusić, smażyć, piec i gotować. Można podawać fenkuła w sałatce. Można z niego robić także herbatki na bolące dziecięce brzuszki. Z fenkułem można zdziałać naprawdę wiele, a mimo to pozostaje on warzywem nieco tajemniczym, w swej tajemniczości eleganckim, awangardowym. Mogę Wam zaprojektować domy jak fenkuły. Piękne, funkcjonalne i oryginalne domy. A zdjęcia zrobicie sobie sami.

włoskie warzywo

Potrzebujesz architekta? Budujesz? A może...  

A więc szukasz architekta - kogoś, kto pomoże Ci urzeczywistnić Twoją wymarzoną inwestycję. To świetnie! Jestem tą osobą, której potrzebujesz. Ponieważ ja nie zajmuję się tak po prostu projektowaniem. Moja pasja to realizowanie architektonicznych wyzwań!
Jednym z takich wyzwań był Dom Małgosi i Piotra, dwojga młodych artystów z Poznania (obejrzyj stronę!). Małgosia i Piotr, trochę inaczej niż zazwyczaj, nie przyszli do mnie, abym zaprojektowała im dom. Oni już swój Dom znaleźli - na Podhalu, w Kasince Małej, niedaleko rodzinnego domu naszej zimowej mistrzyni Justyny Kowalczyk.

Dom podhalański

Bardzo być może, że Justyna mijała Dom niejednokrotnie podczas narciarskich treningów. Nie podejrzewała na pewno, jaka niezwykła przyszłość go czeka, a i Dom pewnie nie podejrzewał, jaka przyszłość czeka Justynę. A może właśnie podejrzewał? Wszakże drewniany to Dom, a drzewo ma w sobie mądrość tysiąca lat przed nami i kolejnego tysiąca po nas…
Jednak nie żadne prorocze właściwości, a architektura Domu zachwyciła Małgosię i Piotra. Dom w szczególe wyglądał bowiem tak:

Ganek podhalański

Nie wiem, czy sprawiła to tylko piękna architektura, czy też

dusza Domu chwyciła ich za serce -

i puścić nie chciała, dość powiedzieć, że młodzi artyści postanowili przenieść Dom do Wielkopolski. Zadanie wykonania projektu budowlanego powierzyli właśnie mi. Obdarzyli mnie, wówczas jeszcze młodą architektkę, dużym zaufaniem, gdyż był to pierwszy projekt pod moim szyldem – a działo się to w roku 2007.

Przeniesienie domu – czy to jest zadanie dla architekta?  

Być może stanie Wam teraz przed oczami scena z „Kronik portowych”, ta w której zbrodniczy przodkowie głównego bohatera przeciągają na balach swój skrzypiący, mroczny dom, tak jak wieki temu starożytni Grecy przeciągali na balach okręty przez Przesmyk Koryncki. Taką scenę przedstawił 30 lat temu kanadyjski artysta David Blackwood:

David Blackwood

Gdyby tak to się miało odbywać, trzeba by wezwać raczej Mariusza Pudzianowskiego, a nie Annę Skowronek-Jaskułę. Ale ta historia jest o wiele ciekawsza i bardziej imponująca niż zawody z serii „Kto dalej przesunie traktor”. A odbyło się to w następujący sposób:

Podhalański Dom Małgosi i Piotra został rozebrany. 

Wszystkie bale zostały dokładnie oznaczone i przewiezione do wioski położonej kilkanaście kilometrów od Poznania. Tam każda belka została pieczołowicie oczyszczona, odpowiednio zakonserwowana, zabezpieczona i pomalowana. Następnie według numeracji z Kasinki Małej odtworzyliśmy Dom w tej samej konstrukcji zrębowej. Wyobraźcie sobie ogrom tego przedsięwzięcia!
Małgosia i Piotr bardzo zaangażowali się w prace nad odtworzeniem Domu. Wiele wysiłku i serca włożyli w to, by poza zachowaniem oryginalnego podhalańskiego wyglądu, Dom spełniał wymagania cieplne, wilgotnościowe, odporności na wiatr i czynniki biologiczne. Nie było to proste zadanie, gdyż w Polsce rzadko przeprowadza się tego rodzaju operacje. Dlatego musieli wprowadzić wiele rozwiązań według własnego pomysłu. W ten sposób pomogliśmy sobie nawzajem – ja, urzeczywistniając ich marzenie, oni – pokazując mi nowe, nieznane wówczas dla mnie obszary architektury.
Dziś Dom stoi dumnie pod Poznaniem i przeżywa swą drugą młodość.

Z zewnątrz wygląda teraz tak:  

Dom w konstruklcji zrębowej w Wielkopolsce

Piękny ganek zachował swój urok...

Ganek - dom z bali w Wielkopolsce

Wnętrze Domu kipi życiem i czaruje niepowtarzalnym charakterem. Dom zachował swoją drewnianą tożsamość, lecz na wielkopolskim fundamencie wytworzył nową, łączącą podhalańską przeszłość z twórczą osobowością swoich obecnych mieszkańców

i wymaganiami dzisiejszych czasów:

Współczesny dom z bali

Sami zobaczcie - stare okno znalazło swoje nowe miejsce między pracownią a gabinetem:

Dom z bali Poznań

I tylko przywiezione z Kasinki stare schody oraz zupełnie nowy poznański kot czekają jeszcze na poddasze, które powstanie w swoim czasie.

Kot w domu